Po zakwaterowaniu i rozgoszczeniu się na Annieli wybraliśmy się na wielkie zakupy jachtowe. Przyjemność ta przypadła mnie i Peterowi, który okazał się być zawodowym kucharzem w hotelu na Jersey. Ucieszyła mnie myśl, że to on, a nie ja może decydować o tak dużych zakupach dla całej załogi na dość długi okres. Robiliśmy zakupy w hipermarkecie na skalę, z jaką ja się do tej pory nie spotkałam. Po kilku minutach stwierdziłam, że trzeba wkroczyć do akcji i zacząć blokować fantazję Piotra. Załadowane były już dwa duże wózki, a kucharz wołał, żeby brać następne.
Dalej zakupy wyglądały tak, że Piotrek wrzucał do wózka wielkie paczki jedzenia, a ja szłam za nim i wyciągałam 2/3 tych opakowań. Nie mogliśmy przecież kupować mięsa na zapas, na tydzień do przodu, bo nie mieliśmy do dyspozycji dobrej lodówki, ani zamrażarki. Lodówka na jachcie najczęściej raz działa, a raz nie działa. Generalnie zakupy te były i tak wielką frajdą, a wszystko przy dźwiękach kreolskich kolęd. Bajeczne…
Po zakupach i rozlokowaniu produktów na jachcie, trzeba było zastanowić się nad przyrządzaniem posiłków. Połowa załogi (a więc 5 osób) była płci żeńskiej, ale żadna z nas nie pchała się do garnków, zwłaszcza że kambuz wydawał się przyciasny w porównaniu z otaczającym rajem. Aż nagle odezwał się instynkt Petera – kucharza. Sam od siebie wskakiwał do kambuza i z wielką przyjemnością oraz radością przygotowywał wszystkim jakieś super przekąski albo drinki z karambolą.
Pierwsze obiady w wydaniu mistrzowskim też ugotował Peter. Po dwóch dniach stwierdziliśmy jednak (cichutko szlochając), że nie wypada obarczać kolegi tak ciężką pracą, jak codzienne przygotowywanie posiłków dla całej załogi. W końcu dla niego rejs – to też wakacje. Kapitan ustalił wachty kambuzowe i czar cudownych, przepysznych posiłków prysł. Coś tam gotowaliśmy, coś tam jedliśmy… ale każdy z nas czekał, aż swoją wachtę będzie miał Master Cook.
Wieczór w Mango Bay
Wieczorem, pierwszego dnia poszliśmy do knajpki w marinie – Mango Bay. Jedliśmy tam cudownie, najlepiej na świecie przyrządzonego tuńczyka. A może byliśmy bardzo głodni, a może to urok Karaibów. Najbardziej jednak pamiętam hałas. Ciągle coś nam przeszkadzało, drażniło. W końcu zdefiniowaliśmy ten hałas – włączony wyjący alarm wielogłosowy. Poprosiliśmy kelnerkę o wyłączenie tego strasznego alarmu. Ona zaczęła się śmiać i wskazała na drewnianą konstrukcję pod dachem. Nic tam nie widzieliśmy, ale ona powiedziała, że to malutkie żabki, które tak krzyczą i nie da się ich niestety wyłączyć, hahaha…
Mango Bay – pierwszy raz byliśmy w knajpce na lunchu.
Konstrukcja drewniana w Mango Bay. W dzień siedziały i śpiewały ptaki, co było o wiele przyjemniejsze niż krzyczące, hałaśliwe żaby.
CDN……….